Część 2

Trabzon - Dogubayazid - granica z Iranem

------------------------
Po południu odebrałem wizę. Jej załatwienie było naprawdę proste, więc wszystkie opowieści o "magicznym" konsulacie w Trabzonie się potwierdziły. Płacąc w banku zobaczyłem kolesia w góralskim kapeluszu :) Okazało się, że to Wojtek z Mazur. Jego trasa była podobna do mojej więc umówiliśmy się, że do Dogubayazid pojedziemy razem.  
Pożegnałem się z Mehmetem i po 21 ruszyłem na dworzec. Kupiłem bilet na autobus - chcieli 98 zł za 600 km, ale utargowałem na 85 zł :)
Jak w autobusie dowiedzieli się, że wybieram się do Iranu to od razu przedstawili mi irańską rodzinę, więc miałem swój pierwszy kontakt z tymi miłymi ludźmi. Porozmawiałem z nimi i dowiedziałem się sporo rzeczy o Iranie, których nie wiedziałem. M.in. to, że obowiązkowej służby wojskowej można uniknąć, jeśli ojciec rekruta walczył w wojnie iracko-irańskiej.
Wojtek nie pojawił się jednak na dworcu, więc nadal podróżowałem sam. W autobusie dobrze mi się spało i obudziłem się dopiero o świcie. Południowy wschód Turcji przywitał mnie przepięknymi ośnieżonymi górami. Słońce różowiło ich wierzchołki i było przepięknie. Po jakimś czasie autobus zatrzymał się w jakiejś mieścinie i okazało się, że musimy zmienić środek transportu. Temperatura była poniżej zera więc czekanie 40 minut nie należało do przyjemności, lecz w końcu pojechaliśmy do Dogubayazid.
Przed miastem wyłonił się Ararat. Góra, którą bardzo, bardzo chciałem zobaczyć, więc na jej widok z moich ust wyrwało się typowo polskie słowo zachwytu... :)
W tym mieście, zanim udam się do Iranu, chciałem zobaczyć pałac Ishak Pasha z baśniowym krajobrazem w tle. Ale dworzec autobusowy był dość daleko i do miasta musiałem dostać się taksówką. Taksówkarz zażyczył sobie aż 20 zł, jak się potem okazało za... 4 km, co było ceną zabójczą. Ale zdecydowałem się... Taksówkarz zawiózł mnie pod przystanek dolmuszów i szybko się zmył. Po chwili okazało się  dlaczego... Dolmuszów nie było, o czym zakomunikował mi właściciel pobliskiego sklepu. "Dolmuszów nie ma bo ja po nie dzwonię jak zbierze się odpowiednia ilość ludzi", a w środku marca to chyba niemożliwe... Cóż było robić - założyłem oba plecaki i chciałem iść do pałacu na nogach - to tylko/aż ok 7 km. Ale pan ze sklepu zlitował się nade mną (choć nie wyglądał na takiego) i powiedział, że niedługo na górę będzie jechał bus z ochroniarzami, więc porozmawia z kierowcą i może mnie wezmą. Tak też się stało i po 20 minutach mężczyźni zaczęli wsiadać do busa. 4 na ostatni rząd (3 miejsca) i 5 (w tym ja) na rząd środkowy (3 miejsca)... Koło mnie usiadł maleńki facecik, ale kompletnie nie było miejsca, więc chciałem go wziąć na kolana, ale bardzo się bronił :) Po drodze zatrzymaliśmy się żeby zaczerpnąć wodę i po ponownym ruszeniu już nie było opcji gniecenia się dalej i kazałem mu usiąść u mnie na kolanach. Oczywiście koledzy zareagowali głośnym śmiechem, więc w takiej wesołej atmosferze dojechaliśmy do pałacu :)







Dogubayazid w całej okazałości
















Panorama znad pałacu Ishak Pasha

















Po zrobieniu zdjęć i zjedzeniu śniadania (jakieś ciastka) zacząłem schodzić. 25 kg na plecach nie było niczym fajnym, no ale co zrobić.













Po jakimś czasie zza wzgórz wyłonił się znów Ararat











Schodząc dużo fotografowałem, a po jakimś czasie doczepiły się miejscowe dzieciaki. Chyba chciały pieniądze, ale one mówiły do mnie po turecku, a ja do nich po polsku, więc się nie dogadaliśmy :)


















Ararat nadal robił na mnie wielkie wrażenie. Chyba chciałbym kiedyś wrócić do Dogubayazid i obfotografować go z różnych stron.










Po drodze mijałem jednostkę wojskową. Zauważywszy czołgi z Araratem w tle i z drżącym aparatem zrobiłem jedno zdjęcie...
----------------
W miasteczku znalazłem busa do granicy. 25 km za 17 zł, więc cena ok. Granica jest dość długa, więc chwilę mi zajęło zanim doszedłem do terminalu. Przeszedłem turecką kontrolę i w końcu pojawił się napis IRAN. A więc jestem... Trzy lata od wymyślenia tego kretyńskiego pomysłu. Tyle rzeczy zmieniło się przez ten czas. Prawie wszystko... W sumie nie miałem żadnej motywacji, żeby tu przyjechać. Nic już nie muszę sobie udowadniać. Jestem stary, zmęczony i ta podróż też była męcząca. No ale jestem i nie ukrywam, że serce przyspieszyło mi na widok tych 4 liter.
Szybka odprawa paszportowa i byłem w Iranie. Od razu rzucili się na mnie handlarze walutą, ale kurs wydał mi się niski, więc wymieniłem tylko 50$. Po wyjściu z budynku stanąłem na parkingu, gdzie co chwilę podjeżdżały taksówki i do każdej wsiadło 5 osób - 2 na przednie siedzenie i 3 na tylne. Zagadał do mnie jakiś mężczyzna i powitał mnie w Iranie :) Pojechałem z nim następną taksówką. Mój plecak nie mieścił się już do bagażnika, więc położyliśmy go na rzeczach innych ludzi i przywiązaliśmy do otwartej klapy żeby nie wypadł :) No egzotyka... Nowopoznany Irańczyk był tak miły, że zapytał dokąd jadę, a gdy odpowiedziałem mu, że do Maku to zaproponował podwiezienie mnie tam swoim autem, gdyż on też właśnie tam jechał. Zapłacił za mnie za taksówkę, ale ja jednak chciałem oddać pieniądze. Szukam portfela, szukam i nie znajduję. Panika coraz większa, a portfela nie ma. A więc okradli mnie na granicy... Nadal nerwowo macałem się po kieszeniach i w końcu wyczułem miłą grubość :) A więc to tylko zmęczenie i nadmiar wrażeń, ufff.
Z taksówki poszliśmy do auta mojego nowego znajomego wraz z jego kolegą, który był kiedyś mistrzem Iranu w pływaniu. Wyruszyliśmy w stronę Maku, ale po chwili zaczęły trąbić na nas auta pokazując, ze z tyłu mamy kapcia. Po chwili poszukiwań znaleźliśmy otwarty zakład wulkanizatorski, ale pan tylko dopompował powietrze i już bez przeszkód dojechaliśmy do Maku. Miałem małego pietra, bo tego typu sytuacje są opisywane w przewodnikach - turysta wysiada, a auto odjeżdża z jego rzeczami... No ale nic złego się nie stało. Po dotarciu do Maku pan zawiózł mnie gdzieś wysoko, żebym obejrzał i obfotografował najstarsze budynki. Miasto samo w sobie jest brzydkie, ale za to pięknie położone w długiej i wąskiej dolinie.














Po powrocie pojechaliśmy kupić irańską kartę SIM, przy zakupie której trzeba zostawić odciski palców...
Następnie udaliśmy się na dworzec, bo z Maku jechałem do Tabrizu. Niestety, nie było już autobusów, a jedyny, który jechał do Teheranu miał zabójczą cenę (40 zł za 250 km to w Iranie niesamowita drożyzna). Więc pojechaliśmy do postoju taksówek i okazało się, że współdzielona taksówka kosztuje 20 zł, więc zostałem. Po odjechaniu irańczyka taksówkarze od razu zaczęli kombinować i namawiać mnie, że za 20$ mogę pojechać sam do Tabrizu. No to się wkurzyłem i chciałem zabrać swoje plecaki i wrócić na dworzec, i wtedy się przestraszyli i jednak kazali mi zostać. Po godzinie czekania nie znalazło się za dużo chętnych, więc pojechaliśmy tylko we 2 z jakimś kolesiem. Droga do Tabrizu była tak piękna, że mimo zmęczenia starałem się nie zasnąć.... Góry, góry, góry, góry... Eh, moje serce krzyczało "Panie kierowco, gdzie pan jedziesz? Zatrzymaj się pan na chwilkę - zrobię sobie milion zdjęć" :) No ale się nie dało... Jak się później okazało to podobne okrzyki wyrywać się będą ze mnie aż do ostatniego dnia podróży po Iranie.


Powrót do strony głównej